D. często powtarza mi, że nie pamiętam wielu rzeczy. To, w co ubrany byłem wczoraj, lub imienia jej koleżanki z pracy, z którą ona pracuje od roku. Tłumaczę, że działam nieco na innych częstotliwościach. Mam szczególną pamięć, przekonuję uparcie. Zwłaszcza słuchową i smakową. No bo kto pamiętałby pomidorową z lanym ciastem w deszczowy czwartek w krakowskim barze mlecznym Żaczek. Nie o zupę tu idzie tym razem.
Myślicie, że Indie to kraj herbaty? Że aromaty suszonych liści płyną wąskimi uliczkami i wodzą za nos amatorów z całego świata? No więc jest trochę inaczej niż w niedzielnych filmach puszczanych do schabowego.
Poczekalnia, targ czy pociąg. Wystarczy, że uniesiesz palec a tuż obok ciebie zjawi się chłopak z ogromną tacą na głowie. By balansować z tą tacą w tłumie potrzebujesz użyć swoich supermocy. Na głowie turban, na turbanie taca. Na tacy metalowy czajnik na rozżarzonych węgielkach, kilka mniejszych naczynek, jakieś słodkie przekąski i kilka woreczków z szarozielonym suszem. Chłopak serwuje biały płyn nalewając w papierowe kubki z ogromną gracją zdradzającą kilkuletnie doświadczenie. Patrzysz na to nieco zaskoczony, nic nie mówisz, bo może tak to ma wyglądać. Zresztą niewiele więcej możesz. Kubeczek kosztuje też niewiele. Sprzedawca nawet nie patrzy na ciebie, gdy inkasuje kilka drobnych monet. Idzie dalej. Nalać komuś innemu.
Nie mogę uwierzyć co widzę. Jakiś biały płyn (już gotowane na mleku) z tłustymi plamkami na powierzchni, słodszy niż miód. To jest herbata? - odwracam się zdziwiony w kierunku D. Ona zanosi się śmiechem. Musiała widzieć moją minę. Biały, słodki do niemożliwości ulip, którego nie da się wypić. Każda herbata tu jest serwowana w ten sposób, tak właśnie to wygląda. Poddajemy się? Zawsze będziemy mogli powiedzieć, że próbowaliśmy - mówię żartując.
No więc dlaczego opowieść o kawie i naszym prywatnym kulcie czarnego napoju zacząłem od herbaty? Może dlatego, że w ten sam sposób serwują tutaj kawę! Moje obawy potwierdziły się kilka minut później. Jakiś miejscowy facet zamówił kawę. Biały, słodki ulip. To samo! Zdaje się, że nasze szanse na kubek czarnej znów spadły do zera.
Wreszcie Shimla. Skanujemy miasteczko. Gdzie spać, gdzie jeść, skąd ruszyć na szczyt? Bach! To jest jak kawiarnia w środku fidżijskiej dżungli (to tym więcej TUTAJ >>)! Szyld: Indian Coffee House! To brzmi poważnie. Proste i zrozumiałe słowa, które nie pozostawiają zbyt dużo miejsca na domysły. Indyjski Dom Kawy. Elegancko - myślę sobie. Późny poranek, w środku tylko kilka miejsc zajętych. No chyba znaleźliśmy naszą oazę. Zdaje się, że w wielkiej encyklopedii cywilizacji człowieka powinien być rozdział o tym, że ludzie jako gatunek na pewnym etapie swojego rozwoju tworzyli takie miejsca.
Indian Coffee House rules! Nie waż się nawet pytać o herbatę. Zresztą bardzo oszczędne i konkretne menu na ścianie nie zawiera takiej pozycji. Są placki pakora do przegryzania, kilka rodzajów przepysznego dosas. Metalowy dzban ląduje na stoliku. Wąsaty kelner w białym uniformie z kogutem uformowanym na turbanie wlewa w dwie szklanki podobne do musztardówek. Trochę wody ląduje na stoliku. Tuż przed przyjęciem zamówienia przeciera stół ścierką. Klasa.
Powrót o kilka dekad w czasie. Na piersi kelnerów numerki i jakieś znaczki. Założę się, że ten wąsaty, który ma ich najwięcej jest szefem na sali. Za masywnym kontuarem przy wejściu siedzi kasjer, który ma na wszystkich baczenie. Na drewnianym blacie trochę papierów i jakieś ołówki. Keler wrócił z kuchni. Taca, dwie filiżanki i odbita na niebieskiej kalce kopia rachunku. Mocny, intensywny smak z gorzkawym zapachem! Oto, czego nam było trzeba. W naszym prywatnym rankingu miejsce pierwszoligowe. Cena za filiżankę niewiele większa niż za paczkę zapałek. W Shimli będziemy kilka dni. Czas zatknąć naszą flagę w tym miejscu, by wiedzieć gdzie wracać...
Piękna relacja , czytając zdaje się jakbym tam była , cudnie, tak bardzo egzotycznie... pozdrawiam
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst i fotograficzna relacja! Przeniosłam się tam telepatycznie...
OdpowiedzUsuń