Translate

sobota, 19 września 2015

tlenu coraz mniej


A gdyby tak w góry? Gdyby tak liznąć Himalaje. Zobaczyć jak to jest, gdy tlenu coraz mniej pnąc się ku szczytom nad skalistą przepaścią? Pierwszy etap to kolejka wąskotorowa prowadząca do Shimli - górskiego miasta w północnej części Indii.
Już sama podróż do tego miejsca jest nie lada przygodą. Linia kolejowa wiedzie przez wiadukty, tunele i skaliste skarpy, które są atrakcją. Pięciogodzinna podróż miniaturowymi wagonikami znów rozbudziła we mnie dawno zapomniane marzenie z dzieciństwa. Pamiętam, że zawsze chciałem być kolejarzem. Kręciły mnie koła. Szyny. Cała machina, która wprawia skład w ruch.
Z wielką ekscytacją pojawiliśmy się na dworcu. Nieco ekscytacji szybko uszło z nas już w długiej kolejce po bilety. Posuwaliśmy się bardzo powoli. Ciągnąc za nami ciężkie plecaki byliśmy bliscy zwątpienia, czy uda nam się dostać bilety na ostatni w tym dniu pociąg odjeżdżający do Shimli. Naszym planem B byłby co najwyżej nocleg na dworcu w oczekiwaniu na pierwszy pociąg następnego dnia. Nie chciałem za bardzo próbować tego rozwiązania i  wpychającym się bezczelnie w kolejkę Hindusom dawałem do zrozumienia, że się nam to nie podoba. Dostaliśmy się do okienka. Wreszcie. Kobieta nie za bardzo zwracała uwagę, co mówiliśmy. Po prostu podała bilety żądając gotówki. Odeszliśmy od kasy z kawałkiem papieru zadrukowanym znaczkami, których nie sposób było rozczytać. Za 5 minut odjazd. Pędzimy, by zająć miejsca, cały czas mając nadzieję, że kupiliśmy właściwe bilety. Chwilę później na peronie okazało się, że to musi być jakaś pomyłka, bo przecież ten pociąg wypełniony ludźmi po brzegi to nie może być nasz pociąg. Miły starzec poinstruował nas, że nasze bilety są na ten właśnie pociąg i poradził byśmy jak najszybciej zajęli miejsca. Cztery wagoniki i tyle. Miejsca? Dobry żart. Nie sposób przekroczyć progu, co dopiero dostać się do środka. Tu musieliśmy nieco zapomnieć o dobrych manierach, by chociaż postawić stopę w środku wagonu. Nikomu to zbytnio nie przeszkadzało, bo tutaj ten sposób podróżowania to norma. Kilka centymetrów kwadratowych, to wszystko, na co możemy liczyć. D. wciśnięta w kąt, ja na zewnętrznych schodkach. Jest bardzo niewygodnie i gorąco. Chyba gorzej w naszej karierze pasażerów nie podróżowaliśmy. Oczywiście pośród dzieci, kobiet z workami na plecach i zamroczonych facetów jesteśmy lokalną atrakcją. Słyszę jak wymieniają głośno komentarze. Im ten tłok zdaje się zupełnie nie przeszkadzać, my natomiast traciliśmy siły z każdą minutą. Po długim staniu w miejscu i oczekiwaniu nie wiadomo na co, wreszcie ruszyliśmy. Spojrzałem na D. Trudno będzie wytrzymać w takich warunkach do końca. Po godzinie dojechaliśmy do pierwszej stacji. Pewnie część osób wysiądzie i zrobi się wygodniej. Nic bardziej mylnego, przybyło kilka nowych twarzy. Znów zdania w zakręconym języku. Kontekst jest niemożliwy do odczytania.


Coś we mnie pękło. Z ludzkiej masy udało mi się wydobyć plecaki, musiałem je niemal wyrywać na zewnątrz. Drugą ręką chwyciłem D.Udało się. Jesteśmy na zewnątrz, ale pozostało raptem kilkadziesiąt sekund, zanim pociąg ruszy dalej. Na końcu składu znajdował się wagon z miejscami nieco droższymi, 'dla 'VIP-ów'', o które zapewne należało się starać kilka tygodni wcześniej. Przykładając niewiele troski do międzynarodowych standardów wychowania szarpnąłem za drzwiczki wrzucając najpierw plecaki i pomagają D. wdrapać się po schodkach. Trzasnąłem za sobą a tam  cztery zaskoczone twarze studentów. Bardziej zaskoczył ich nasz kolor skóry niż nagłe pojawienie się. Nie pytając o nic przedstawiłem nas i zdecydowanym tonem obwieściłem, że dalej będziemy jechać wspólnie. Chyba byliśmy pierwszymi białymi ludźmi, z którymi mieli okazję dłużej porozmawiać. Na szczęście nasi nowi towarzysze  okazali się niezwykle gościnni odstępując miejsce D.. Ja zadowoliłem się wąskim korytarzem koło drzwi. Gotowy do regeneracyjnej drzemki ułożyłem z plecaków coś na kształt rozłożonego fotela.



Kilka godzin później wysiedliśmy na stacji. Znów zaczepki ludzi z telefonami chcących sobie z nami zrobić zdjęcie. Musimy szybko znaleźć nocleg, za kilka minut zrobi się zupełnie ciemno. Ruszyłem zasięgnąć języka. Wróciłem do D. z nieciekawymi wiadomościami. Znaleźliśmy się tu w szczycie lokalnego sezonu wakacyjnego, o noclegu możemy zapomnieć, chyba, że mamy chęć wydrenować nasze kieszenie zatrzymując się w luksusowych apartamentach przeznaczonych dla członków indyjskiego rządu.


Zaczepił nas jakiś chłopak. Jest sobowtórem naszego znajomego z Polski, z tym że hinduskiej urody. Zaprowadził nas do hotelu o standardach pozostawiających pewien niesmak. Ostatni wolny pokój. Cena oczywiście wygórowana. Spojrzałem na na D. porozumiewawczo. Zostaniemy, ale tylko na jedną noc. Dopiero w świetle poranka przy kawie uświadomiliśmy sobie, jaki mamy piękny widok z naszego tarasu. Jakbym był świrem co to jeździ z telefonem w ręku po to tylko, by wrzucać fotki z opisem ''widok z okna'' to byłoby to wspaniałe miejsce...


Dzień później dobiliśmy targu z dwoma przewodnikami, którzy mieli nam towarzyszyć w górskiej wyprawie. Sanni - młody student nucący pod nosem bolywoodzkie hity i jego kuzyn Asif ćmiący bez przerwy jakieś zielsko. To będzie nasz rekord wysokościowy - Shali Tibba Trek - kończący się świątynia usytuowaną na szczycie, blisko 3000. m n.p.m. Ruszyliśmy. Z każdym kwadransem posuwania się w kierunku szczytu dało się odczuć spadek temperatury. Była to dla nas ogromna ulga, bo bezlitośnie upalne Varanasi kilka dni wcześniej dało nam porządnie w kość. W dole coraz mniejsze kolorowe kwadraciki. Dachy we wsi, z której wyruszyliśmy. Ktoś w dole urządzał imprezę z okazji wybudowania domu. Muzyka odbijała się od szczytów i drzew. Wiatr ustał. Liście na drzewach zamarły, ptaki na chwilę przestały śpiewać i tylko ta muzyka. To było jak modlitwa.
Przewodnicy chętnie pokazywali nam skróty prowadzące na szczyt. Skrót znaczy krócej, ale podejście jest ostrzejsze. Woda szybko znikała z butelek, a powietrza było jakby coraz mniej. W czasie krótkich przerw woleliśmy nie siadać na skałach. Kilka małych skorpionów, które spotkaliśmy na szlaku skutecznie odwiodło nas od tego pomysłu. Zostać ukąszonym przez skorpiona w czasie górskiej wspinaczki to nie najciekawszy scenariusz. - Co by się stało, gdybym się zgubił, lub został na noc w górach? Pytałem Sanniego.  - Spotkałbyś tygrysa albo pumę.





Za plecami majaczyła szara poświata. Nagle zrobiło się chłodniej, burza może nadejść za kilka minut. D. bardzo się boi burzy. Ja boję się tylko wtedy, gdy jestem na nieosłoniętym skalistym grzbiecie. Zrobiło się nieco nerwowo.  Czas przyspieszyć, by zdążyć dotrzeć do świątyni przed zawieruchą. Co kilka minut sprawdzaliśmy jak daleko do szczytu. Czerwony punkcik wysoko ponad głowami. Żeby go zobaczyć trzeba było zadrzeć wysoko głowę aż bolały mięśnie karku. Ciemne chmury dyktowały nam coraz szybsze tempo. Po kilkunastu minutach, w pierwszych kroplach uderzyliśmy w dzwon zawieszony u bram świątyni. Schroniliśmy się pod ścianą kolorowej świątyni. Ciemna masa zniknęła z nieba, zaczęło przebijać się słońce...








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)