Translate

piątek, 15 maja 2015

New Delhi. Runda pierwsza


Mityczne Indie, na które długo czekaliśmy! Jeszcze nie czuję, że jesteśmy w Indiach – mówiła D. kiedy szukaliśmy połączeń w długich tunelach metra. Widzieliśmy już ulice Sajgonu, błądziliśmy po zakamarkach Manili, no więc gdzie ten chaos, gdzie ten gwar, o którym tak dużo czytaliśmy?
Stacja Jangpura. Wraz z końcem ruchomych schodów u wyjścia z tunelu metra skończyło się wszystko, co można było nazwać normalnością. Normalnością w takim wymiarze, jaką znamy my, ludzie wychowanie w Europie.


Lokalni ryksiarze szybko upolowali nas wzrokiem. Do tego gorące uderzenie powietrza o naprawdę nieprzyjemnym zapachu. Ryksiarze przystąpili do negocjowania cen. Czułem się jak dzieciak z lizakiem, któremu można wmówić wszystko. Wszystko tam było podejrzane. Niepiśmienni przewoźnicy twierdzący, że znają adres na zmiętej karteczce, który i tak był błędny. Spokojnie, już za chwilę dotrzemy do naszego gospodarza, gdzie będziemy mogli odpocząć po długiej podróży.


Jakieś kilka godzin później, gdy wreszcie udało się znaleźć wskazany adres, zapukaliśmy do drzwi faceta, który podawał się za Francuza prowadzącego przybytek dla gości. Nikt nie otwierał. Na dobry początek naszej wielkiej przygody zostaliśmy oszukani, bez dachu nad głową, zupełnie nie znający dzielnicy, w której się znaleźliśmy. To skutecznie podcięło nam skrzydła. Usiedliśmy na zakurzonym krawężniku zastanawiając się co dalej...


Dziesiątki sprzedawców wszystkiego, zdążyli nas pozaczepiać próbując zarobić kilka rupii. Ostatnią rzeczą, o której myśleliśmy to jakieś plastikowe figurki nie wiadomo czego.
Wąsaty facet z pobliskiej kafejki internetowej ćmiący przygasającego papierosa był dla nas wybawieniem. Po kilkunastu minutach załadowaliśmy się do kolejnej rikszy i ruszyliśmy w kierunku centrum New Delhi.


Jesteśmy w brzuchu wielkiego smoka, co zjadł już wszystko, co dało się zjeść. Wszystko się przewala przez siebie i miesza, nigdzie nie ma granic. Na głównej ulicy targowej można dostać wszystko. Można dostać także pomieszania zmysłów. Klaksony samochodów, rikszy i dzwonki rowerów. Wszystko prawie ociera się o siebie, ale nic się nie dotyka. Jakaś zadziwiająca magia. Przed niczym nie ma ucieczki. Kaleki, żebrzące dzieci, handlarze zegarków i fałszywi przedstawiciele szkół jogi. Zapach uryny pomieszany z jakimś lokalnym specjałem przygotowywanym na ruszcie, gryzące spaliny z dwusuwowych silników i chmury palonego haszyszu z ciemnych zaułków...



Indie uderzyły w nas z całym impetem. Zamroczeni uciekamy do narożnika zbierać siły na kolejne rundy.    

2 komentarze:

  1. Już za dwa tygodnie... :-)))

    Uwielbiam Wasze zdjęcia i teksty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tęsknimy za Indiami bardzo, napewno planujemy tam wrócić. Cudownie, że będziesz tam niebawem, weź koniecznie ze sobą - cierpliwość i spokój ducha :) to takie indyjskie must have :) mocno ściskam
      d.

      Usuń

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)