Translate

sobota, 24 marca 2018

to piękne miejsce na dom


Zgubiliśmy się w dniu, w którym się poznaliśmy. Od tamtej pory lubimy się gubić wspólnie, a najbardziej w fajnych miejscach...
Ostatni dzień na południowej wyspie był chyba jednym z najintensywniejszych podczas naszej wyprawy. Późnym popołudniem zaczęliśmy myśleć o powrocie w kierunku Christchurch. Jak do tej pory GPS spisywał się nieźle a w schowku mapa była dodatkowym zabezpieczeniem. Wybraliśmy więc nieco dłuższą trasę z mapy, która przebiegała szczytami pobliskich gór. Jednak żadne z nas nie pomyślało, by sprawdzić czy trasa jest odpowiednia dla niewielkiego samochodu osobowego, którym podróżowaliśmy.


To nasz powrót do Nowej Zelandii po czterech latach. Tym razem południowa wyspa, tym razem kierowaliśmy się zupełnie nową dla nas zasadą - nie studiowaliśmy zdjęć z internetu, więc tak to końca nie byliśmy przekonani, dokąd jedziemy - mieliśmy blade pojęcie z ogólnej fotki miejsca, czasem tylko opis składający się z kilku zdań, czasem nawet nic... czyli tak, jak naszym zdaniem powinno się podróżować.




Z tym ''nic'' w głowach droga w kierunku zachodnim nagle przestała być asfaltowa. Stała się kręta i wąska z miejscem tylko na jeden samochód - co zapewne skutecznie odstraszyło turystów wybierających się na niedzielne przejażdżki woskowanymi samochodami. Ubity grunt przerodził się w luźną pierzynkę kamieni, na których nasz wynajęty pojazd frunął niczym poduszkowiec biczowany ostrymi odłamkami. Na początku było fajnie, smaczek przygody i w ogóle. Zatrzymywaliśmy się pstrykać zdjęcia a Maja dzielnie znosiła huśtanie na zakrętach, co wprawiało ją w wyśmienity nastrój zabawy.  Jednak po kilku kolejnych kilometrach zrobiło się mniej spokojnie, gdy uświadomiłem sobie, że na tej wąskiej drodze, która zaczyna spadać ostrą krawędzią zbocza nie będę w stanie zawrócić samochodu w razie potrzeby. Zza każdego zakrętu mogła się pojawić maszyna rolnicza, którą kieruje jakiś niespodziewający się nas hodowca owiec. Wystarczyłaby lekka stłuczka, by się sturlać kilkaset metrów w dół i skończyć przygodę z podróżowaniem na dobre. Próbowałem odnaleźć właściwą technikę jazdy po nawierzchni z bardzo ograniczoną przyczepnością, i przed każdym zakrętem obmyślałem dla nas plan ucieczki ze staczającego się w dół samochodu. Lecz to nie było najtrudniejsze.
Najtrudniejsze było zachowanie zimnej krwi i spokoju na twarzy, by jeszcze bardziej nie straszyć D., która od dobrych kilku kilometrów nie odzywała się ani słowem ściskając uchwyt nad drzwiami. Maja niewiele sobie robiła z narastającego napięcia zachęcając nas wesoło do przyłączenia się do piosenek o ogórku, słoneczku i wakacjach... 
Po kilku ''zakrętach śmierci'' wiodących nas przez tę rajską scenerię w dole, jak miniaturka ukazała się zatoka. To był znak. Znak, że ten cały strach i napięcie, jak zwykle podczas naszych wspólnych gubień, będzie wynagrodzony czymś pięknym. Zaraz odpoczniemy przed dalszą jazdą, zaraz siądziemy na kocu i zjemy późny obiad. 
Dotarliśmy na dół. Zaparkowałem nad samym brzegiem i zgasiłem silnik. Siedzimy nieruchomo.
- To najpiękniejsze miejsce na dom, jakie kiedykolwiek widziałem - przerwałem ciszę, zanim D. otworzyła drzwi. 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)