Translate

poniedziałek, 21 marca 2016

w baku pusto, w kieszeni pusto, w głowie pełno marzeń


Stoję z D. w samym środku niczego. Dojechanie tutaj, czyli do centrum kontynentu i pustyni zarazem chyba było naszym niewypowiedzianym marzeniem. Na horyzoncie jeden punkt, który przyciąga uwagę. To miejsce oddalone o kilkadziesiąt kilometrów, gdzie zbiegają się linie drogi. Cicho i spokojnie, jakby ktoś nacisnął pauzę. Wieczną pauzę. Jest jak w Discovery Channel, z tym, że nikt nas nie ogląda. Nie mam też pilota w ręku, nie zmienię kanału jak mi się znudzi...
Gdyby nie gorący jak lawa asfalt mógłbym się położyć na środku autostrady i uciąć sobie drzemkę, raczej długo bym musiał czekać by mnie coś przejechało.         
Poza nami nie ma nikogo, kilka kroków od drogi rozpoczyna się królestwo bardzo złych pająków i jeszcze gorszych węży. 
Aby tu trafić musieliśmy pożyczyć mapę (którą później dostaliśmy w prezencie). Samochód wyposażony w GPS był wtedy dla nas finansowo nieosiągalny. Na ten luksus nie mogliśmy sobie pozwolić. Do przejechania 7 tys. km w zaledwie 9 dni, więc lepiej, żeby D. czytała mapę dobrze, bo na pustyni bez paliwa raczej nie chcielibyśmy się gubić.
         Po opuszczeniu dużych metropolii i minięciu kilku miasteczek jest tylko jedna droga. Można jechać przed siebie, lub zawrócić. Tam, na outbacku z myśleniem jest podobne, bez zbędnych niuansów. Tam po raz pierwszy zobaczyłem krzywiznę Ziemi, duch wreszcie przemówił.
Kilka dni później pojawiły się u mnie pierwsze objawy oszołomienia. To wszystko przez przestrzeń i światło. Dziś mogę powiedzieć, że to powszechna przypadłość większości podróżników, którzy przybyli do Australii z mniej nasłonecznionych części świata. Człowiek po prostu dostaje korby, jest jakby naćpany. Nie myśli logicznie, trochę jakby być pijanym przez kilka dni z rzędu.
       Ważnym punktem w tych dniach stały się stacje benzynowe, oddalone o jakieś 400 km od siebie, na których nie tylko uzupełnialiśmy paliwo. Wyrywały nas one na chwilę z odrętwienia, były posmakiem cywilizacji, dzięki któremu całkowicie nie zwariowaliśmy. Czasem okazja, by skorzystać z toalety o nawet cywilizowanym standardzie. Miałem już gotowy projekt na nowy podróżniczy przewodnik. Byłby to przewodnik po toaletach świata. Co za rewolucyjna idea! To za sprawą tej książki właśnie powinno się rozpoczynać podróżowanie. Już widzę te plakaty reklamujące moje nowe dzieło: pokaż mi toaletę, a powiem ci z jakiego kraju pochodzisz - ot majaczenie umysłu zahipnotyzowanego outbackiem... Czasem ciepła woda, czasem dostęp do prądu i prysznic to wygody, które jak nic innego podnoszą morale.
Dzień później  w okolicach Broken Hill jestem na planie filmu Mad Max, tam najpiękniejszy zachód słońca na południowej półkuli, bliscy z Polski będą go oglądać dopiero za kilka godzin. W samym miasteczku ludzie o kilka rozmiarów więksi od nas pchają pełne wózki sklepowe. Świdrujące spojrzenia. Chyba wyglądamy jak anorektycy, do tego jeszcze  te cholernie delikatne rysy naszych twarzy.
        Kolejny dzień gnamy przed siebie. Jakiś dziwny kształt zaczyna majaczyć na horyzoncie. Oto wielka tablica głosi; 100 km do najlepszej kawy w okolicy! Za czarny luksus w papierowym kubku na środku pustkowia trzeba słono zapłacić. Chyba była to najdroższa kawa jaką do tej pory piliśmy. Kilka godzin później dotarliśmy do miasteczka Coober Pedy. Upał niemiłosierny. Dla ochłody wchodzimy do jaskini wykutej w podziemnej skale, gdzie urządzono kościół. Kamienna wilgoć kościoła jest chyba na całym świecie taka sama. Tym razem przynosi nam ulgę. Na ławkach rozłożone śpiewniki i obrazki przedstawiające Jezusa, który bardziej przypomina Aborygena, niż niebieskooką postać z brodą i długimi włosami.  Zresztą większośc mieszkańców Coober stanowią Aborygeni, których wysokie ceny alkoholu wcale nie powstrzymują od przedpołudniowych libacji w cieniu wysuszonych przy drodze krzaków.  Obserwują nas, ich twarze nie wyglądają przyjaźnie. Chyba właśnie w Coober Pedy mamy pierwsze załamanie. Najbezpieczniejszym miejscem w nocy okazał się parking przy jedynej stacji benzynowej. Za trzy dolary dostępny jest prysznic, z którego zwykle korzystają kierowcy ciężarówek. Prysznic tego dnia nie był przewidziany w naszym budżecie. Brak też gniazdek, a to oznacza, że kolacja instant tym razem będzie na sucho. W nocy piaskowa burza. Pył wdzierał się przez szpary uchylonych okien. Obudziliśmy się zanim wstało słońce, oblepieni czerwonym proszkiem. Po kilku minutach już nas tam nie było. Do celu pozostało nam jedynie 751 km.
        Naszym celem było Uluru >> oraz Kings Canyon – oddalone od Sydney o 2875 km. Trasę pokonaliśmy w cztery dni, w niemiłosiernym upale (w tym czasie w Australii trwało lato w pełni).
Powrót zajął nam pięć dni. Powrotną trasę nieco sobie wydłużyliśmy, by nie wracać tą samą drogą. W drodze powrotnej zwiedzaliśmy Adelajdę, liznęliśmy Melbourne, w pełni posmakowaliśmy Great Ocean Road>>. Do Sydney wróciliśmy bardzo późnym wieczorem dnia dziewiątego. Z pustym bakiem, pustymi kieszeniami, ale za to z decyzją, że zostajemy w Australii na dłużej. 






















Nie bez powodu podróż ta została wpisana na naszą, bardzo subiektywną listę 10. NAJ >>


1 komentarz:

  1. Cudownie! Cudownie! Cudownie! Ale zazdroszczę. Choć pewnie nigdy tego nie zobaczę. Dobrze, że Wy jesteście i tak pięknie pokazujecie i opisujecie!
    A pomysł z książką o toaletach już niejednokrotnie zaświtał mi w głowie :-) historie barwne i barwniejsze plus kilka wypadeczków.

    Ściskam Was mocno Kochani!!!

    OdpowiedzUsuń

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)