Każdy szanujący się facet-podróżnik powinien umieć czytać mapę, by później zaimponować kobiecie, że wie gdzie, co i jak. Tak więc kilka godzin przed wyruszeniem w dół wybrzeża, na południe (w Australii to kierunek gdzie jest raczej zimniej) przeanalizowałem mapy, drogi dojazdu i zdjęcia satelitarne. Naszym okiem znajduje się tam miejsce, które może być wpisane na travelnautową listę najpiękniejszych miejsc do zobaczenia w Australii w 2016.
Wynikało z nich, że po 8 godzinach jazdy powinniśmy dotrzeć do Saltwater Creek Campground w Ben Boyd National Park, gdzieś w środku zielonej gęstwiny, tuż nad brzegiem Tasman Sea. - No bo wiecie, my jesteśmy tego rodzaju świrami, co potrafią jechać dzień i noc, żeby zobaczyć czy rzeczywiście jest tak pięknie, jak nam się wydaje - tłumaczyliśmy znajomym.
Pakując nóż i żyłkę wyobrażałem sobie jak to za paręnaście godzin przyjdę D. z pomocą, gdy będzie trzeba na przykład rozpłatać pomidora. Raz na jakiś czas facet musi się poczuć jak zwierzak z nożem w buszu. Zwłaszcza, gdy miasto takie jak Sydney zaczyna trochę nadużywać mojej uprzejmości.
Oto nasza podróżnicza tajemnica nad tajemnice. Nigdy jeszcze nie kąpaliśmy się w Oceanie oblewającym wybrzeża Sydney. Zawsze się nieco dziwiliśmy tym, co z dzikim entuzjazmem wskakiwali do wody. Południowy kierunek oznaczał, że klimat może się nieco oziębić, a woda to już na pewno. I tak jedziemy!
Już po kilku godzinach minęliśmy miasteczko, gdzie podobno podają najlepsze fish and chips w Australii. Dwie godziny dalej sławna na całe NSW fabryka żółtego sera :) a tuż w dolnym rogu stanu miejscowość Eden! Już jest pięknie, ale że Eden? No przecież to musi być znak! Dalej tylko przyroda i wąska droga przez las raczej dla samochodów terenowych.
Jak najszybciej się zgubić wtedy, gdy na zgubienie raczej nie możemy sobie pozwolić? Pozwólcie, że ja poprowadzę. Słońce już chyliło się ku zachodowi, D. na siedzeniu pasażera wypatruje przez szybę jakiś wskazówek a ja nawiguję w środku lasu przypominającego nieco klimat bajki Czarnoksiężnik z krainy Oz. To dziwne, ale myśl o spakowanym nożu mnie uspokajała. Przecież to powszechnie wiadome, że w chwili największej desperacji wystarczy wyciągnąć z kieszeni nóż i to już wystarczy. Droga sama się znajdzie a przy rozpalonym już ognisku będzie rozbity perfekcyjnie namiot z gotowymi do spania śpiworami.
Nagle z naprzeciwka usłyszeliśmy warkot silników. Dwóch crossowych motocyklistów wyskakując zza krzaków w porę wyhamowało przed naszym samochodem. Byliśmy na drodze, na której raczej żaden samochód znaleźć się nie powinien. Co za spotkanie! Okazało się, że John z Melbourne i jego kolega biwakują w tym samym miejscu, do którego my od dwóch godzin próbowaliśmy trafić. Wręczyli nam swoją mapę, pokierowali jak bezpiecznie wyjechać nie staczając się do błotnistego rowu i zniknęli. Kilkadziesiąt minut później dotarliśmy. Zanim całkiem nastał mrok zdążyliśmy przygotować obozowisko i rozpalić ogień. Następnego ranka mieliśmy ruszyć wybrzeżem w stronę wypatrzonej na zdjęciu satelitarnym kamienistej plaży. Jak się okazało od pierwszych minut naszego szlaku przekroczyliśmy granice bajkowej rzeczywistości, lub wciąż spacerowaliśmy po Perelandzie niewybudzeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)