Duszny zapach głęboko smażonego jedzenia, garokuchnie co krok, zapach kolendry, aromatyczny bulion zmiksowany z zapachem spalin, ludzkiego potu i resztek. Tak właśnie pachnie wietnamska ulica. Tak pachnie moje pierwsze zderzenie z kuchnią azjatycką. Lądujemy w Ho Chi Minh City...
Mamy to szczęście, że za pomocą couchsurfingu udało nam się znaleść nocleg u prawdziwej, wietnamskiej rodziny. Queeni, która nas gościła, okazała się doświadczoną couchsurfingową gospodynią. Dokładnie wiedziała jakie atrakcje spodobają się Europejczykom, którzy stają po raz pierwszy na wietnamskiej ziemi, w Sajgonie. ''Odpocznijcie sobie trochę, a ja jadę po najlepszą zupę Phở w mieście''. Tradycyjne dania kuchni azjatyckiej to był ostatni punkt jaki mieliśmy opracowany przed naszą podrożą. Nie chcieliśmy za bardzo budować oczekiwań, raczej próbować, wodzeni jedynie nosem lub/i wzrokiem. Dlatego też sama nazwa potrawy niewiele nam wówczas mówiła. Po kilku chwilach zajadaliśmy się przepyszną zupą Phở. Rosół z masą przypraw, zieleniny, solidną ilością kolendry i makaronu ryżowego, z kawałkami mięsa. Najpopularniejsza odmiana to ta z kawałkami wołowiny (Phở bò) lub kurczaka (Phở gà). Szczególnie M. stał się prawdziwym fanem tej zupy. Pamiętam, że w Wietnamie dzień zaczynał właśnie od miski Phở. Zupa na śniadanie? Ale tak właśnie się ją reklamuje; jest tak pyszna, że można ją jeść cały dzień. Także i tutaj, w Sydney, M. nie pogardzi miską, szczególnie tą serwowaną w PhoTown w Newtown czy Hurstville. Mnie z kolei najbardziej przypadła wersja wegetariańska z tofu... Ale wróćmy do opowieści, jak tylko opróżniliśmy miski do dna, Queeni przygotowała dla nas kolejną kulinarną atrakcję. Wieczorem wybraliśmy się na skuterowy rajd po mieście zahaczając właśnie o najlepsze food streetowe miejscówki... no i zaczęło się: Ram bắp (czyli oryginalne sajgonki/ spring rolle, mięso lub warzywa zawijane w papier ryżowy, głęboko smażone, podawane z sosem rybnym), Nem cuốn (sajgonki bez smażenia), Bún chả (grillowane mięso podawane w bulionie z makaronem), Bánh gối (głęboko smażone pierożki mięsne lub/i wege) i w końcu – mój faworyt Bánh xèo – czyli naleśnik z nadzieniem. Do dziś pamiętam to miejsce. Brzęcząca jarzeniówka nad polową kuchnią, plastikowe, miniaturkowe stoliczki i krzesełka, świeży zapach i aromat unoszący się nad gazowymi palnikami, co chwila podjeżdża jakiś miejscowy po swój naleśnik. Oto prawdziwa uliczna kuchnia. Za garnkami wietnamska gospodyni, zamówienie przyjmuje zapewne jej córka, wnuczka przynosi sosy i coś do picia.
Bánh xèo, to nic innego jak naleśnik z mąki ryżowej. Dodatkowo do ciasta dodaje się kiełki, cieńko pokrojone warzywa, świeże krewetki, czasem wołowinę, niewielką ilość mleka kokosowego oraz kurkumę (skąd charakterystyczny żółty kolor). Do środka naleśnika wkłada się świeże kiełki i zieleninę (kolendrę, bazylię, miętę wietnamską, sałatę, szpinak) obowiązkowo podaje się z sosem rybnym. Przyznam, że nigdzie indziej nie udało mi się zjeść tak dobrego Bang xio, jak właśnie tam w malutkiej spelunce, gdzieś na obrzeżach Sajgonu o 2 nad ranem.
Kultowa miejscówka z przepysznym Bang Xio (Sajgon 2012) |
Wietnamski targ |
Zawijanie Nem cuón |
Po lewej Bang Xio, po prawej Pho Bo, w jednej z wietnamskich knajp w Sydney |
Zupa Pho w Hoi An |
Kuchnia wietnamska jest bardzo zróżnicowana regionalnie, co innego jada się na północy co innego na południu. Jednak wszędzie dominuje ten sam styl serwowania dań. Danie główne to zawsze lekka zupa i drugie danie, na które składa się ryż i kawałek ryby lub mięsa oraz świeżych warzyw. Na stole ląduje ZAWSZE sos rybny, sos sojowy i nierzadko pasta krewetkowa. Wietnamczycy dzielą się jedzeniem, na stole lub macie podłogowej stawia się ryż, mięso/rybę, świeże warzywa i sosy, każdy ma swoją miseczkę, którą napełniają dowolną ilością jedzenia. Jedzą oczywiście pałeczkami.
Na wietnamskich targach można kupić dosłownie wszystko. Pierwszy raz widziałam tak pokaźne ilości zieleniny, suszonych: grzybów, ryb, warzyw, owoców, przypraw. W Sydney bardzo często zaglądam do wietnamskich sklepów, właśnie po sosy, tofu, przyprawy, zieleninę, kiełki (jeśli macie chęć przygotuję dla Was małą fotorelację z takich azjatyckich zakupów).
Wietnamska zielenina |
I jeszcze na koniec kilka słów o kawie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w wietnamską kawą w wietnamskim pociągu z Ho Chi Minh City do Da Nang. Udaliśmy się do tamtejszego “warsa”, Ci co mnie znają wiedzą, że jeśli kawa to tylko czarna, mocna, gorąca i bez cukru, inaczej nie wypiję! ;), otóż sajgońska kawa to istne zaprzeczenie mojej. Słodka jak ulip, z mlekiem skondensowanym, z kruszonym lodem.
Kawę po wietnamsku parzy się w specjalnym do tego przeznaczonym zaparzaczu “phin”. Zaparzacz spisał się nieźle, nawet mi smakowała (choć kolejnymi razami prosiłam już bez mleka, i tak dostawałam z mlekiem :) - no nie dogadasz się :) Zaparzacz “phin” to świetna sprawa, sprawiliśmy sobie taki w Hanoi i jak mamy nagłe porywy na Wietnam to po niego sięgamy.
D.
Ps. Więcej o naszej podróży po wietnamie możecie poczytać tutaj KLIK>>
D.
Ps. Więcej o naszej podróży po wietnamie możecie poczytać tutaj KLIK>>
O mamusiu, ależ to wszystko apetycznie wygląda..
OdpowiedzUsuń