Był taki film Kutza o facecie, który przechodził ulicami na Śląsku i dał się porwać przez protestujący tłum. Później miał przez to trochę kłopotów. Nam się dziś zdarzyło coś bardzo podobnego, z tym, że na ulicach Sydney.
Tuż po skończonych zdjęciach do dokumentu D. wciąż miała aparat na szyi. Wąskie uliczki na tyłach stanowiły dobry pretekst, by pstryknąć jeszcze kilka fotek. Ja spakowałem resztę sprzętu i próbowałem sobie przypomnieć gdzie można dostać tu dobrą kawę. Rzadko się tu zapuszczamy o tej porze, kiedy nie ma tu facetów pod krawatami pędzących ze spotkania na spotkanie. Jednym słowem piękna, słoneczna niedziela. Naszą ciekawość wzbudziła wrzawa na końcu ciemnego tunelu wychodzącego na główną ulicę - George St. Ledwo wychyliliśmy głowy a już daliśmy się porwać...
Widzimy flagi, widzimy napisy. Widzę też policjantów, którzy nie grożą palcem, kiedy D. celuje w nich obiektywem. Atmosfera trochę jak na pikniku, nikt nie odpala rac, nie podpala opon, nie niesie transparentów z napisem ''pedały do gazu''. Wciąż podążamy za kolorową masą, bardzo trudno jest się odłączyć. Po pokonaniu kolejnej przecznicy spojrzeliśmy się na siebie uśmiechając się - typ humoru, przez który wybuchamy głośnym śmiechem w pełnej sali kinowej, kiedy nikt się nie śmieje. Na trasie pochodu wszystkie sklepy pozamykane oprócz jednego małego stoiska z sushi. Dziewczyna o azjatyckich rysach wciąż zachwala smakołyki. Właśnie obok przeszło kilka tysięcy ludzi. Nikt nic nie kupił. Ja na jej miejscu resztę dnia wziąłbym wolne. Tłum sobie poszedł, my w swoją stronę. Nikt za nami nie idzie, nikt nas nie obserwuje. Jedziemy do domu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)