Translate

wtorek, 9 czerwca 2015

good morning Varanasi!!


Musi być odpowiedni czas na Indie - powtarzaliśmy jak mantrę. Musi być odpowiedni moment. Zgodziłem się z D. Zróbmy to w tym roku! 
Jakieś trzy lata temu w pociągu do Da Nang poznaliśmy parę Hiszpanów, opowiadali nam wtedy o Indiach. Kilka razy uprzedzili, że ten kraj może porządnie dać w kość. - Jak planujecie wyprawę krótszą niż dwa tygodnie to nie ma to sensu. Pierwsze zderzenie boli zawsze, nieważne co widziałeś, lub gdzie byłeś wcześniej – mówili. 

Z takim właśnie nastawieniem wylądowaliśmy w New Delhi. I pierwsze zderzenie bolało. Bardzo bolało. To nie są te mistyczne Indie, jakie sobie wyobrażaliśmy. Nie ma tak, że kupisz esencję kraju we flakoniku od ulicznego sprzedawcy przed lotniskiem lub dworcem. Świat koncentratów życia zostawiliśmy daleko w tyle.


          Do tej pory nasza pielgrzymka trwa pięć dni, z przerwą na wizytę w szpitalu. W końcu dotarliśmy. Od tego momentu odkrywamy Indie raz jeszcze, w inny sposób, na nowo. Nigdy wcześniej tak bardzo upalne i tak bardzo święte miasto i rzeka Ganges. Już po pierwszych godzinach zaczynamy rozumieć w środku czego tak naprawdę się znaleźliśmy. Oto sezon pozaturystyczny, miasto i rzeka jest we władaniu miejscowych, którzy przyjechali z całego kraju, ale wystarczy go dla wszystkich. Wąskie uliczki pomiędzy starymi kamienicami wydają się być labiryntem. Bardzo łatwo zgubić kierunek i zapomnieć, gdzie było wejście. Z kajdan myślenia w pewien określony sposób nie da się uwolnić w ciągu jednej nocy. Myślę ciągle o tym, co za plecami. Pamiętaj gdzie było wejście, to zawsze się odnajdziesz. Tutaj ta logika kuleje, jak wiele innych foremek, które niechcący przywieźliśmy ze sobą. Kieruj się na wschód. Oto kierunek świata, który jest tu szczególny. Po kilku chwilach znikają małe sklepiki, z rzadka mijamy kogoś, czasem leniwym wzrokiem odprowadzi nas święta krowa. Dziwne poczucie zagubienia ustępuje. Zawsze gdzieś dojdziesz, dotrzesz tam, gdzie masz dotrzeć. Przez wąską, metalową bramę na końcu brukowanej uliczki widzimy prześwit światła. Przestrzeń wybucha tuż za jej progiem. Strome schody Ghat prowadzą w dół, jakby na złamanie karku wprost do rzeki. Na jej brzegach dzieje się wszystko. Kąpiące się dzieci, medytujący starcy. Ktoś na kociołku gotuje strawę dla rybaków smolących nową łódź. Kilkadziesiąt metrów dalej delikatny wiatr smaga gorące jeszcze popioły szczęśliwców spalonych poprzedniej nocy. Takie to zwykłe. Z ponad tafli zielonkawej wody wystaje siwa głowa starca bez dwóch zębów. Macha do nas wskazując na budzące się słońce. - Dzień dobry dobrzy ludzie – krzyczy łagodnie. - Zobaczcie! Słońce! Zaskoczył nas zachwyt w jego głosie. Jego ton brzmiał nieco tak, jakby mężczyzna był ślepcem przez większość swojego życia, a wschód słońca nad Gangesem był jedynie słabym odbiciem kalki jego dziecięcej pamięci. A dziś rano ujrzał je po raz pierwszy po latach, i my, będąc światkami tego samego wschodu słońca byliśmy jednocześnie pierwszymi ludźmi, z którymi mógł się podzielić swoim zachwytem. - to życie! Kontynuował nieznajomy machając i życząc miłego dnia. Miałem wrażenie, że z całego serca i szczerze jak nikt inny na świecie życzy nam nie tylko miłego dnia, ale i życia. Posiwiała głowa podryfowała po zielonkawej wodzie Gangesu, by zniknąć gdzieś w oddali..














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)