W czasie gdy Mieszko I
przyjmował chrzest, na innym kontynencie, jakieś 8 tys kilometrów
na wschód, żmudna praca artystów dawała wyraz religii miłości i pożądania. Wszystko w sennym miasteczku Khajuraho.
Ciasne leżanki w sypialnym
wagonie pozostawiały akurat tyle miejsca, by wepchnąć plecak i pół
ciała. Nogi musiały gdzieś wisieć. Klimatyzacja znów daje ile
fabryka dała, co oznacza mróz. Nasze miejsca były na dwóch końcach wagonu. D. wskakuje na górę, zakłada dodatkowy sweter, bierze pod głowę plecak i aparat. Opatuliła się dostępnym kocem i zasnęła niemal od razu. Ja poszedłem na swoje miejsce. Leżankę mam w środku, trochę jak w kanapce. Próbuję jakoś się ułożyć. Może uda się zasnąć i obudzić rano
tuż przed naszą stacją. Kilka leżanek dalej para z Europy próbuje
się też ułożyć do snu. Poza tym indyjskie rodziny z dziećmi,
torbami, kołami od roweru i workami pełnymi cholera wie czego. Po
wagonie przechadza się chłopiec z obsługi, który chętnie wyciąga
rękę po napiwek za byle co. Nawet za wskazanie drzwi do toalety
liczy sobie 20 rupii. Mimo wszystko stwierdzam, że warunki są co
najmniej ciekawe. Nie mogę zasnąć, idę zaglądnąć do D., śpi spokojnie, jakby w najwygodniejszym łóżku na świecie. Wracam do siebie. Nie mogę zasnąć.
Baba. Jak się dowiedział
co jego imię znaczy w naszym języku przeobraził to w żart. W moim
– mówił – znaczy, że jestem wiecznym kawalerem, i niech tak
pozostanie – śmiał się. Pomimo niskiego wzrostu sprawnie
załadował nasze plecaki na swojego nowego tuk-tuka. Był z niego
niezwykle dumny. Wyboista droga do miasta ze stacji kolejowej. Zużyte
beczki po półpłynnym asfalcie są cięte tak, by po wyprostowaniu powstała
kwadrat blachy. Potem wierci się dziurki na brzegach, by móc
połączyć kwadraty za pomocą druta. Zbudowane w ten sposób ściany
wsparte na drewnianych kikutach wystających z ziemi. W ciemnym
środku, pod blaszanym dachem majaczy kontur postaci. Widzę tylko
białka oczu śledzące nas na drodze. Dalej bagniste bajora w których
wraz z krowami kąpieli zażywają lokalne dzieciaki. Kilkaset metrów
za osadą, przy zakurzonej drodze jawi się ostatni element tego
surrealistycznego obrazu. Nowoczesny gmach z błyszczącego szkła.
Budynek nowego lotniska na tle pasma górskiego w kształcie zębów.
Noszą zaskakującą nazwę – góry zębowe.
Przez chwilę z D. mieliśmy
ten sam błysk w oku. Baba szybko odpowiedział – jest za gorąco
teraz, nie można tam jechać.
Miasto o tej porze roku
zupełnie zgasło. Kilku zaspanych sklepikarzy wynurza się z
ciemnych zakamarków, by zaprosić do środka swoich przybytków. D.
ubija targu z handlarzem herbaty, który negocjując stawkę dorzuca
coraz to nowe gratisy. Jeśli chciałbyś zrozumieć mentalność
Hindusa trzeba się z nim potargować. Uzyskiwanie jak
najlepszej ceny to nie cel sam w sobie. Chodzi o spotkanie z
człowiekiem. Wychowani w zachodniej sterylności, jesteśmy tego
coraz bardziej pozbawiani.
Jeszcze przez kilkanaście minut spacerujemy po zakurzonych ulicach zbierając siły na wizytę w świątyniach Kama-sutry.
Jeszcze przez kilkanaście minut spacerujemy po zakurzonych ulicach zbierając siły na wizytę w świątyniach Kama-sutry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)