W sercu australijskiego kontynentu, pośród suchego jak pieprz buszu, natura postanowiła po raz kolejny zadziwić. Płaski jak stół krajobraz został zakłócony przez przedziwny twór rodem z kosmosu. Wreszcie, po przejechaniu 3 tysięcy kilometrów; Uluru! Święta góra pierwszych Australijczyków, inaczej "miejsce spotkań" Aborygenów.
W małej budce parku narodowego dopytywaliśmy o szczegóły. Starsza kobieta otworzyła komputer i spojrzała na radar pogodowy. - Teraz szaleje tam burza, jutro w okolicach The Rock będzie spokojnie - powiedziała. Naszą uwagę zwrócił ton jej głosu. Z ogromnym namaszczeniem wypowiedziała twardo "The Rock". Kilkanaście godzin później wiedzieliśmy dlaczego.
Wjeżdżając na teren parku należy się podporządkować lokalnym regułom. To ziemia Aborygenów, Oni są tu u siebie, my tylko możemy popatrzeć i dotknąć. Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Masyw jest już widoczny z odległości kilkudziesięciu kilometrów. W zależności od pory dnia mieni się kilkoma kolorami. Wokół są miejsca, gdzie można podziwiać górę o wschodzie i o zachodzie.
Wystarczy wysiąść z samochodu i podejść do zbocza, dotknąć, poczuć magię. Czas się zatrzymuje, a wokół zdaje się panować doskonała harmonia pomiędzy światem fizycznym i tym duchowym. Oto portal, oto brama, przez którą można poczuć obecność duchów buszu.
Droga do tego miejsca jest jak pielgrzymka. pokonywanie setek kilometrów jest jak odmawianie modlitwy. Dotknięcie Uluru jest zwieńczeniem dzieła, które czyni cię pokornym, nowym.
Po kilku godzinach w obecności duchów wsiadamy do samochodu, uciekamy przed turystami ze zorganizowanych wycieczek.
Im bardziej oddalaliśmy się od świętej góry, tym bardziej zbliżaliśmy się do odpowiedzi dotyczących naszej przyszłości. Góra nas pouczyła, Góra dała nam lekcję. Nie pytaj o przyszłość. Przyszłość jest!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)