Translate

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Chinatown i Little India w jednym kadrze


Nieplanowana podróż do Malezji rozpoczęła się od kulinarnej stolicy Azji – wyspy Penang. W mieście założonym 200 lat temu przez Anglików i Holendrów żyją w harmonii Hindusi, Chińczycy i Malajowie. W ciągu kilku minut, przechodząc uliczkami, przenosimy się o tysiące kilometrów.


Bezzębny staruszek palący papierosa wita nas niemrawo. Na pierwszy rzut oka widać, że nic w Chinatown nie dzieje się bez jego wiedzy. Wystarczy spojrzenie, by wiedzieć, że z takim się nie zadziera. Rosyjska ruletka, handel dziwkami na ulicy. Bóg jeden raczy wiedzieć, czym ten Chińczyk zajmował się w przeszłości. Teraz dogląda obskurnego dobytku, gdzie za garść monet można się przespać na wilgotnym materacu. Nie dla nas klimatyzacja, gorący prysznic w łazience bez gryzoni i tapetowane ściany bez mlaskających jaszczurek. Jest już późno, więc bierzemy ostatnią wolną komorę bez okna. Za każdym razem powtarzamy sobie, że miejsce, do którego trafiliśmy jest najbardziej obskurne, z jakim mieliśmy do czynienia. Podobno cały kulinarny świat Azji nie umywa się do tego miasta, więc postanawiamy tej nocy zagryźć zęby, by rano zjeść pierwsze śniadanie w Malezji. W ciemności słychać rozklekotany wiatrak. Zamykamy oczy, nadal ciemno. Wycieńczeni podróżą z Tajlandii zasypiamy twardym snem.


Georgetown o poranku wygląda zupełnie inaczej, niż nocą. Na uliczkach pojawiły się stragany z owocami i warzywami oraz wózki, gdzie chińscy kucharze serwują makarony i zupy. Dorota wybiera zielone zawiniątko w liściu bananowca. W środku perfekcyjnie przygotowany ryż z jajkiem i rybą z dodatkiem ostrej pasty. Proste danie, które pobudzi każdy żołądek i umysł. 


Otoczenie nie pozwala oderwać oczu. Kolonialne fronty budynków, o różnych kolorach stanowią wspaniałą mozaikę, która zdobi niemal każdą pocztówkę wysłana z tego miejsca. Tuż obok nieco gruboskórnych, ale na swój sposób miłych Chińczyków, kilka ulic dalej wybucha nam przed oczami Bollywood. Tu w sklepach i restauracjach rządzą Hindusi. Duchota nie pozwala swobodnie oddychać, więc na razie rezygnujemy z ostrego jedzenia. Wybieramy chłodny deser. Lody z kukurydzą, czerwoną fasolą i gałką o smaku waniliowym. Wszystko polane gęstym mleczkiem kokosowym. Po pierwszej łyżeczce nie wiem co powiedzieć. Po drugiej także. Smakowe doznania po prostu odbierają nam mowę. Eh, ci Hindusi... 


Za kilka groszy kupiliśmy bilet na lokalny autobus. Kierowca pokrzykuje na pasażerów, zagląda im do toreb sprawdzając, czy nie przewożą śmierdzącego duriana, rozmawia przez telefon i mknie 80 km/h przez ciasne zakręty prowadzące do Taman Negara Pulau Pinang. Uśmiecha się przy tym do nas tłumacząc, że za oknem są piękne widoki. Nie mogę się skupić, bo cały czas obserwuję przednią szybę. Przy każdym manewrze wyprzedzania jesteśmy o krok od czołowego zderzenia z ciężarówką. Na Habibie nie robi to wrażenia. Przegląda się w lusterku, na swoim złotym zegarku sprawdza godzinę. Cały czas wierci się na siedzeniu, jakby było mu mało. On lubi swoją pracę, zapewne dla tego, że może tak jeździć. Pewnie po powrocie do domu nie może się doczekać kolejnego dnia, kiedy znów siądzie za kółkiem, zabierze do autobusu przerażonych pasażerów i zafunduje im po kopniaku adrenaliny. 


Park w Penang już od pierwszych minut wita nasz wszelkimi atrakcjami, jakie ma do zaoferowania dżungla. Nad głowami trzaskają gałęzie i sypią się liście. To znów niesforne małpy w swoim żywiole. Każde drzewo, krzew na naszej ścieżce jest wyjęty jakby z książki C.S. Lewisa. Kształty lian i korzeni sprawiają, że podświadomość otwiera mroczne zapadnie, z których wypełzają przedziwne stwory okupujące naszą wyobraźnię. Koszulka przylepia mi się do ciała, spoglądam pod nogi, by uniknąć kolizyjnego kursu z gigantycznymi mrówkami, z którymi się nie negocjuje. Wycieńczeni po górskiej przeprawie docieramy na żółwią plażę. Wreszcie przestrzeń, wreszcie powietrze. 


Podobno Penang, poza kuchnią, nie powala na kolana. Ta powierzchowna nuda ciągnąca się jak dym z papierosa to złudna halucynacja. Kątem świadomości dostrzegamy ukryte uliczki, na których małe fabuły składają się na wielokulturowy, wielozapachowy, wielosmakowy koktajl, z którego słynie cała Malezja.  


Po powrocie do miasta wita nas ściana deszczu. Chowamy się przy wejściu do redakcji gazety "Star". "Gazeta ludu" - głosi napis na tabliczce. Mamy ochotę wejść i w imię zawodowej solidarności poprosić o kubek gorącej kawy. Przycupnięci czekamy, aż deszcz odpuści. W tym czasie wszelkie żyjątka zalewane wodą wypełzają z kanałów. Szczury, jaszczurki i zmoknięte koty bez ogonów nie robią już na nas wrażenia. Nie chcemy czekać, idziemy w deszcz. Kilka uliczek dalej przyciąga nas zapach świeżo parzonej kawy. Zatrzymujemy się przy wejściu do jednego z dziesiątek małych, miłych hostelików. Dziewczyna z recepcji tłumaczy, że kawa nie jest na sprzedaż. Widząc nas przemoczonych zaprasza nas do stolika. Po dwóch minutach przynosi kubki z mocną, czarną kawą. Kolejny raz serdeczność mieszkańców Malezji nas urzekła. Jesteśmy zadowoleni z deszczu, mamy czas na uzupełnienie naszego dziennika podróży...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)