Zaledwie 15 km od Tirrany.
Zdobyliśmy ją - bez pośredników, na własną rękę i mają policyjnego oficera za przewodnika :) - Fran, pozdrawiamy!Ludzie, ludzie, ludzie... - głównie to oni stanowią o klimacie miejsc, do których się podróżuje. Nic nie zastąpi dobrego słowa, lub bezinteresownej pomocy "przypadkowego" człowieka w obcym mieście, w obcym państwie. Stara zasada, której się trzymamy i nigdy nie żałowaliśmy brzmi: jedz, jeździj i kupuj tak, jak miejscowi.
Do Tirany? Tylko miejscowy autobus. Między siedzeniami przechadza się bileter z plikiem wymiętoszonych banknotów. (prywatne busiki, do którego niemal wpychają kierowcy kosztują 4 razy drożej, niż miejscowy transport publiczny). Za równowartość dwóch kaw mamy więc dwa bilety. Siedząc pośród miejscowych, którzy jadą do stolicy załatwiać swoje sprawy, przemierzamy kręte i wąskie uliczki. Posuwając się powoli bujamy się z jednego boku, na drugi, po czym kierowca zatrzymuje się na zaimprowizowanym parkingu. Tuż przy ruchliwej uliczce widzę młodego człowieka, który na prowizorycznym grillu preparuje wędzoną kukurydzę. Bierze kilka sztuk i sprzedaje pasażerom. Dopiero po chwili dociera do nas, że ten przystanek, w tym konkretnym miejscu nie jest przypadkowy. Sprzedawca kukurydzy zarobił kilka groszy, pewnie kierowca autobusu także dostał swoją działkę...
Tirana uderza nas gorącą falą bijącą od chodników, budynków i betonu. Co kilka metrów handlarz z zaimprowizowanym straganem; od owoców po używane zegarki - wszystko można kupić. Mamy czas na szybkie (!) i pyszne espresso w stołecznej cenie i opracowanie planu. Mapa, którą mamy pokazuje jedynie centralne ulice Tirany - jesteśmy w swoim żywiole - chcąc dotrzeć do Kruje będziemy musieli improwizować! Wsiedliśmy do miejskiego autobusu, nie za bardzo wiedząc gdzie pojedziemy. Kierowca bardzo chciał nam wyjaśnić, że z nim pojedziemy jedynie na obrzeża miasta, skąd będziemy musieli szukać transportu dalej.
Jest dobrze. Kierunek się zgadza. Kierowca rzuca: - Widzicie tego oficera policji? - on wam pomoże. Zza pleców dojrzeliśmy granatową koszulę, czapkę z szerokim rondem i twarz uśmiechniętego dziadka, który wybaczy wnuczkowi, jak ten zbije szybę piłką. Fran - brzuchaty policjant zna jedynie albański, ale nie przeszkadza mu to w nawiązaniu rozmowy.
Prowadząc nas z autobusu, przez kolejne uliczki wymienia się z nami e-mailem, pyta co robimy i klnie przed siedzibą jakiejś komunistycznej partii. Gdy doszliśmy na duże skrzyżowanie Fran wkroczył między trąbiące samochody i zatrzymał busa. Otworzył drzwi zapraszając nas do środka, kupił dwa bilety, wydał instrukcje kierowcy i trzasnął drzwiami machając na pożegnanie. Kilkadziesiąt minut później dojechaliśmy do Kruje...
Na samym szczycie zwykle życie małego miasteczka, senny piekarz, zapracowany fryzjer, kobiety z zakupami, mężczyźni piją espresso lub grają w gry planszowe. Korzystają z sjesty, gawędzą, palą papierosy, za chwile udają się do pobliskiej tawerny na posiłek, my za nimi...
Restauracyjna lada na pierwszy rzut okaz działa odstraszająco, menu na zwykłej kartce przypięte do ścieny pineską, plakat piłkarzy, wódka do połowy pusta, zdjęcie dziadka, butelki po coli - używane nie raz, nie dwa, pełno szklanek (a Albanii upał doskwiera 30 stopni w cieniu, gasi tylko szkalanka zmrorzonej wody)
ale, ale, tłok w tym miejscu to znak dobrej kuchni. Co tam zjedliśmy? Tutaj znajdziecie odpowiedź >>
Kruje przepełnione tradycją i albańską ludowością, klimatyczne uliczki pełne pamiątek z cenami podawanymi w Euro, fajnie się nimi przejść... pooglądać, zagadać do miejscowych, popytać, uśmiechnąć się a po pamiątki warto wybrać się na targ... po smaki, zapachy, aromaty
zdjęcia...
a nie po zbędne przedmiony "made in China"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)