Opętani mitami szukamy obrazów,
smaków i zapachów, które sprawą, że wyimaginowany klucz trafi do
odpowiedniej dziurki. Po usłyszeniu kilku klików klucz się obróci
otwierając pudełeczko schowane głęboko w głowie. Blue Lagoon na
fijijskiej wyspie XXX było kluczem, który otworzył pudełko z
napisem... Zanzibar.
Od momentu, gdy postawiliśmy stopy na
kredowo-aksamitnym piasku, po ostatnią chwilę, gdy żegnaliśmy
wyspę kładącą się spać za horyzontem – nie mogliśmy odeprzeć
wrażenia, że jesteśmy na Zanzibarze. Na Zanzibarze, w którym
jeszcze nie byliśmy.
Rozsypująca się szopa, kilka krzeseł,
stoliki, suchy ryż i trochę sosu, który przygotowała Emma. Tu nie
ma przywilejów. Jemy to, co nasi gospodarze. Jemy to, co jest
dostępne w kuchni. Kobieta w wieku, który niezwykle trudno
określić. Przyglądała się nam z ogromną ciekawością chwiejąc
się nieco z prawej do lewej. Mówiła bardzo wolno i długo
wypowiadała każdy wyraz. Do tego szczególna mimika twarzy, białe
zęby i białe białka oczu. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że
nasza gospodyni jest na głębokim, heroinowym haju. Dopiero kilka
następnych dni i baczne obserwacje D. przyniosły odpowiedź.
Szczególne zachowanie Emmy wynikało z różnic kulturowych,
nieśmiałości i wstydu w kontaktach z białym człowiekiem.
W drzwiach kuchni pojawił się jej
mąż. Facet być może w moim wieku wyglądał na bardziej
oswojonego z rzeczywistością. Po krótkim powitaniu zapytał; -
Łowisz? Jeśli tak, to jutro ruszamy w morze, może będziemy mieli
szczęście i złapiemy coś na obiad.
Domek, w którym zamieszkaliśmy był
najprostszym przybytkiem, w jakim przyszło nam spać w ciągu
naszych dotychczasowych podróży. Ściany z liści palmy, łóżko
i dziurawa moskitiera. O prądzie nie ma mowy, prysznic i pitna woda
tylko wtedy, gdy łaskawy deszcz napełni zbiorniki.
Jaskrawość światła w tym miejscu
jest dojmująca. Wdziera się przez oczy do głowy i nie daje
spokoju. Natężenie promieni sprawia, że w dziwny sposób czujemy
się pijani.
Brak prądu i bieżącej wody sprawił,
że szybko weszliśmy w rytm życia naszych gospodarzy. Dnia mamy
tyle, ile Słońce da nam światła. Jedyną rzeczą, jaką można
robić po zachodzie to liczenie gwiazd i słuchanie flirtujących z
nami fal Pacyfiku. Rytm! Odnajduję wreszcie rytm wyspy. Poczułem
jakby brakujące słowo do krzyżówki odkleiło mi się z końcówki
języka. Rytm!
Nawet kraby pod naszymi stopami zdają
się stepować w tym rytmie. Stepujące kraby na fijijskiej wyspie,
która przypomina nam Zanzibar, na którym nigdy nie byliśmy... Czy
chcę o tym porozmawiać z lekarzem? Myślę, że mojemu lekarzowi
nie powiedzieli na uniwersytetach, jakie tabletki przepisać...
Niepewnym krokiem ruszyliśmy w głąb
wyspy. - A to się wybrali mieszczuchy w dżunglę, już ja wam
pokażę – śmieje się nad głowami Słońce. Prawy japonek D.
wszedł w sojusz ze Słońcem i pękł w połowie szlaku. Każdy
cwaniak z miasta, który ogląda Discovery byłby w stanie naprawić
but swojej kobiety. Niestety żadne źdźbło trawy nie jest
wystarczająco mocne. D. z dezaprobatą wypomina mi bezradność,
bezradność wobec malezyjskich pijawek w Taman Negara i wszystkie
inne moje bezradności. Dalszą trasę postanawia iść boso.
Jak dzieciom z Lourdes ukazał nam się
cud. Może ten mniej boski, ale niemniej otaczany przez nas kultem i
uwielbieniem – oto szopa z tablicą OPEN. Podchodzimy bliżej i na
kolejnej tablicy napis Cafe. Kawiarnia w środku dziczy! – toż to
musi być diabelski spisek, zbyt piękne to, by to było prawdziwe.
Jako ambasadorzy kawy wkraczamy odważnie w ciemne czeluści drewnianej szopy. Za ladą archetypiczna kobieta z filmu Felliniego. Zza spódnicy nieśmiało wygląda dziecko. Ogromne, uśmiechnięte usta witają nas w zabawnym akcencie – hello my friends! Wydaje się, że kobieca dobroć wszech czasów skupiła się właśnie w jej dłoniach. Zza pasa kuchennego fartucha wyciągnęła ścierkę, którą przetarła ladę.
- Bez mleka, bez cukru – prosimy.
Spojrzała na nas podejrzliwie. Po chwili podejrzliwość znikła.
Pewnie wytłumaczyła sobie, że my, przyjezdni, mamy różne
zboczenia. Podano czarną.
O kawo! Tyś naszym wybawieniem od
miałkości żywota naszego. Tyś ukojeniem serc spragnionych
naszych. Tfu!!! Prawie parsknąłem na podłogę. W głowach zaczęły
nam się układać pierwsze wersy listu zaadresowanego do ministra
ds. kawy na Fiji. „Z ogromnym oburzeniem chcielibyśmy zawiadomić,
że kawa podana tu i tu, o tej i o tej godzinie, była poniżej
wszelkich smakowych standardów. Jako niezwykle słaba nie powinna
być serwowana nawet niemowlakom. Podpisano M. i D. (niepotrzebne
skreślić).”
Ta myśl trwała tylko sekundę. Przełknąłem płyn. Otworzyłem oczy i nagle zmęczenie odeszło. Siedząc na jednej z najpiękniejszych plaż świata pijąc jedną z najgorszych kaw świata zanosiliśmy się śmiechem. W tej chwili spoglądając na D. gdzieś ukradkiem pomyślałem jak bardzo jestem szczęśliwy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)