Translate

niedziela, 30 grudnia 2012

Kuala Lumpur


Nieplanowany wypad do Malezji miał swój finał w Kuala Lumpur. Po dwóch miesiącach tułaczki nauczyliśmy się kilku zasad, które się dobrze sprawdzają. Mieszkaj u Chińczyka, jedz u Hindusa i pij u katolika. Wylądowaliśmy więc w sławnym na cały świat Chinatown. Znów wózki z jedzeniem na ulicach, znów nie ma miejsca dla przechodniów. Nocą wielkie neony zamiast latarni przyciągają wzrok.

W hostelu kilkanaście łóżek, na których leżą nieprzytomni z duchoty turyści. Wieczorem przychodzi starszy Chińczyk i włącza klimatyzację. Dopiero wtedy na chwilę ludzie ożywają. Ale nie na długo, bo po dwóch godzinach gasną wszystkie światła.


My nie czekamy do wieczora, ruszamy w miasto, w którym poza czterema kierunkami obowiązuje jakiś czwarty, nieznany nam dotąd wymiar. To przez niego nie potrafimy odczytać mapy, lub mamy problem ze znalezieniem właściwej linii kolejki miejskiej. A może to pijani upałem architekci spłatali nam figla?




Przyzwyczajeni do prawostronnego ruchu od czasu do czasu wpadamy na przechodniów. Po dotarciu do indyjskiej dzielnicy czujemy się nieco swobodniej. Można spokojnie przemierzać targowiska, rozmawiać ze sprzedawcami... W małej restauracyjce młody hindus serwuje nam przepyszne Nany. Podchodzi da nas zagaduje. Zapewnia, że Polska do piękny kraj... mimo, że nigdy w nim nie był. 


Dookoła drapacze chmur, banki, towarzystwa ubezpieczeniowe... Przed budynkami pracownicy w uniformach wychodzą na lunch. W ich rozmowach o pracy i gestykulacji nie czuć napięcia, nie czuć gonitwy za bezsensownym sukcesem.



Dwupiętrowe domy w sąsiedztwie drapaczy chmur, ciemne zaułki, do których lepiej nie wchodzić. Z każdej strony atakują dźwięki i zapachy jedzenia, muzyki i sprzedawców wszystkiego.




Trudno opisać Kuala Lumpur, trzeba po prostu w nim pomieszkać. My wytrzymaliśmy tydzień. Nasze myśli znów zaczęły krążyć wokół miejsc bardziej odludnych, bardziej cichych i spokojnych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)