Translate

środa, 21 listopada 2012

"Białe twarze robić miejsce", czyli Wietnam żegna, Laos wita.

Szybko, szybko - pogania Wietnamczyk. Słońce pruje do nas seriami. Ciężkie plecaki o łącznej wadze naszego poganiacza wbijają nas w ziemię. Pot zalewa oczy. Nie mam nawet pół palca, by obetrzeć oko. Coś majaczy w oczach, dziwne zdrętwienie karku i szum w uszach. Oczami wyobraźni widzę nową dyscyplinę olimpijską. Sztafety odwodnionych bladych twarzy w upale z plecakami poganianych przez Wietnamskiego cinkciarza. Wszyscy w japonkach...


Wietnam żegna. Laos wita.

Szok! W autobusie lodówka - klimatyzacja wali ile fabryka dała. Kierowca myśli, że zafundował nam luksus o jakim marzyliśmy cały dzień. No to strzelimy sobie hibernację. Jego zmiennik, lokalny Marian Koniuszko, rozdziela miejsca do siedzenia. Nie ma dyskusji o tym, że rezerwowałeś konkretne miejsce. Wszystkich nas wygania na sam koniec, który nie wygląda zachęcająco. Albo tam, albo... no właśnie. Albo co?

Wszyscy karnie zajmują przydzielone siedzenia, my też. Niby klasa VIP, bo można mieć miejsce leżące, ale coś nam tu nie gra. Po przejechaniu pierwszych 100 kilometrów wszystko staje się jasne. Autobus, który błyska światełkami jak choinka, wjeżdża na ciemny parking. Z krzaków w kierunku autobusu biegną ludzie taszczący w rękach... armaturę sanitarną. Gestami tłumaczą, by pozabierać plecaki, zrobić miejsce. Wnoszą dziesiątki miedzianych rurek układając je na podłodze pojazdu. To, co się nie zmieściło wciągają linami na dach. Norwegowie, dwóch Brytyjczyków, Japończyk i tajwański handlarz kawą podróżujący w interesach jeszcze nie wiedzą, o co dokładnie chodzi. My wiemy. Zamiast płacić firmie przewozowej można odpalić kilkaset tysięcy dongów kierowcy, a towar dotrze na miejsce. A my? A kto by się tym przejmował. Jeślibym zgłosił jakieś uwagi kierowcy, to zapewne powiedziałby coś w stylu: Twój tyłek posuwa się w kierunku miejsca, do którego chcesz dotrzeć, wiec nie rób problemów.



24 godziny obijania się o pakunki, zapychania kocami dziur w podłodze, by myszy nie wyjadły nam ostatniej bagietki i ciastek. Obok kobieta dłubie wykałaczką w jedynkach, Stopy jej męża nad naszymi głowami roztaczają woń nieznanej tutaj kiszonej kapusty. Wydając kilkanaście dolarów więcej mogliśmy polecieć samolotem. Ale nie. Liczy się przygoda w Laosie, której podświadomie zaczynamy żałować. Próbujemy to przespać...
Autobus stoi. Nie spałem już, ale oczy miałem zamknięte. Pamiętam myśl, która wyświetliła mi się na powiekach. Składała się z szeregu niepochlebnych słów dla sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Odsłoniła się kurtyna.



Laotańskie góry spowite mgłą w ciasnym, zazdrosnym uścisku dżungli. Jak do tej pory najpiękniejszy poranek tej wyprawy... Warto było!  




1 komentarz:

  1. Czytam z przyjemnością coraz większą i jestem po wrażeniem - jak soczysty jest język i metafory autora! Nie znałam Pana, Panie M., z tej strony! Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)