Translate

sobota, 28 lutego 2015

"Live and Love Life NOW"


Nimbin. Mityczne Nimbin. Na to słowo każdemu, kto wie co nieco o tym miejscu, uśmiecha się buzia. Miasteczko owiane legendą alternatywnej kultury, legendą swoich mieszkańców, i wreszcie... australijska stolica zioła!


Ruszylismy z Surfers Paradise w niemożliwym upale. Jakby tego było mało, klimatyzacja w naszym samochodzie zrobiła sobie przerwę. Gotujemy się więc w blaszanej puszcze pędzącej w kierunku jaskrawego słońca wiszącego tuż nad horyzontem. Prawie nie da się jechać. Gorący wiatr wpada przez otwarte okna i smaga spocony kark. Kilka łyków wygazowanej wody na dnie plastikowej butelki. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów i dotrzemy na miejsce. Mamy nadzieję, że przed zmrokiem uda nam się znaleźć nocleg. Ja po cichu liczę na szklankę zmrożonego piwa do kolacji. Zobaczymy czy się uda, bo jeśli chodzi o alkohol, to nie ma tak łatwo, że można kupić sobie butelkę na stacji benzynowej. Jeśli zaś chodzi o marihuanę, to już nieco inna historia...


Trudno nam było cokolwiek zobaczyć po zmroku. Jakoś tak ciemniej niż zwykle. W eukaliptusowym gaju na zboczu wzniesienia wybraliśmy miejsce na namiot. Tuż nieopodal schronisko młodzieżowe, w którym zatrzymali się inni. Ich pierwsze brody w życiu, ich pierwsze wąsy, a  żywią się korzonkami tylko. Ich dziewczyny oczywiście w spodniach typu Sindbad. Korzystają z lokalnego niepisanego prawa o powszechności marihuany. Odpalają jointa za jointem. Rozmawiają o miłości i jak zaprowadzić pokój na świecie. Są kraje mój kolego, gdzie za tego jointa i jogę, którą tam sobie uprawiasz za zasłoniętymi oknami, ksiądz wykluczyłby cię z lokalnej społeczności a prokurator domagałby się kary więzienia.

Jakoś nie ma w nich życia. Snują się między drzewami jakby nieobecni, pogrążeni głęboko w swoich myślach o sensie wszystkiego. Z odpalonym jointem oczywiście.
Życie to bardzo dużo różnych rzeczy, a wszyscy ludzie są bardzo różni - krzyczę w myślach chcąc dać im podpowiedź. Nic z tego. Nie słyszą. Szkoda. Może to przez różnice językowe...

Namiot rozbiliśmy w miejscu już wcześniej zajętym. Zajętym przez węże. Była już północ, i niezwykle trudno byłoby się przenosić , wiec zasunęliśmy zamki bardzo dokładnie schowani w śpiwory. Dźwięki! Jakie piękne dźwięki ptaków i ryczących krów pozostawionych na pobliskich pastwiskach. Jeszcze nie minęła pierwsza noc a już wiemy, że z powodu przyrody musimy tu jeszcze wrócić.

Szybkie śniadanie i ruszamy w dół, do miasteczka. Słonce znów pali niemiłosiernie. W taki poranek myślimy tylko o jednym. Kawa!
Główna ulica Nimbin przypomina nieco stragany na wiejskim odpuście, z tym, że zamiast blaszanych zegarków można dostać szereg wyrobów wyprodukowanych na bazie konopi indyjskich. Do tego koszulki, koraliki, płyty, kasety i ciastka. Zaraz, zaraz.  Jakie ciastka? Brownie. 20 dolarów za trzy sztuki, spróbujcie po kawałku, a wrócicie po więcej. Sama piekłam - zachęca dziewczyna.

Idziemy w kierunku sławnej Hemp Embassy, gdzie znajduje się prawdopodobnie największa biblioteka na temat konopi indyjskich w Australii. Po drodze mijamy posterunek policji a przed nim Aborygeni otwarcie handlujący ziołem. Szok!
 - Ej bracie, może coś do palenia szukacie? Zagaduje prawie ciągnąc za rękaw. Jego palce grube jak serdelki z popękaną, grubą skórą. Zbyt krótko obcięte paznokcie od razu rzucają mi się w oczy.

Być może nikt tu o to nie dba, ale czułbym się nieswojo robiąc tego rodzaju zakupy tuż pod oknami policji. Dziękujemy uprzejmie i odchodzimy kilka przecznic dalej. W wąskiej uliczce gromada ludzi w chmurze dymu przy przenośnym magnetofonie urządziła sobie mini potańcówę. Zapraszają nas gestami. Chcecie coś kupić? Wesołe ciastka może? Może wesoły pudding? Katem oka patrze na D. Już wiem, że gdybyśmy żyli pół wieku wcześniej nie mogłaby być wtajemniczona w moją ewentualną oczywiście działalność szpiegowską.  Cieknący kran, dodatkowy koc w hotelu i zagubiona droga na lotnisko - oto czego nas uczyli na lekcjach angielskiego w Polsce. O kupnie konopi na ulicy nie było mowy. Get me half a bag bro.





Do schroniska przybyli nowi, alternatywni ludzie. Łysi buddyści, włochaci hippisi i kilku wąsatych hipsterów. Wszystko jedno, i tak wszyscy wyglądamy tak samo, nikt od nikogo niczym się nie różni.  Upał wciąż trzyma. Świta gotuje się na przywitanie nowego roku. Dziewczyny wpinają we włosy nowe koraliki, faceci biorą prysznic. Ja organizuje prowizoryczny stolik na uboczu, gdzie w trawie po raz ostatni w tym roku będziemy obserwować gwiazdy. Żadnej muzyki, huku fajerwerków. Cisza.

Z wolna nad wzgórzami zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. To moja ulubiona pora wieczoru. Jest jakieś magiczne, ostatnie tchnienie dnia mijającego, zanim na dobre przyjdzie noc. Popijamy sylwestrowe napoje i wspominamy. Nagle kątem oka dostrzegliśmy ruch w krzakach. Jakoś nie przestraszyło nas to bardzo. Tu, w tym kraju wszystko zawsze się rusza. Wąż, jaszczurka albo pająk wielkości papierówki stały się dla nas tak powszednie jak wróble, bezpańskie koty czy krakowskie gołębie. Nie boimy się. Ciekawimy się.
Latające oposy! Setki. Z drzewa na drzewo. Bezszelestnie, prawie niewidocznie. D. do tej pory nie wiedziała, że takie zwierzęta istnieją. A co, jeśli tylko my je widzimy? - zapytała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

fajnie, że jesteś z nami i komentujesz :)